Piękny film w rytmie slow cinema, ale nie jest to takie slow cinema, że główny bohater patrzy przez godzinę na padający deszcz, a potem umiera mu matka, tylko takie slow cinema, które przyswoi nawet ktoś, kto nie przepada za tym gatunkiem (ja czasami przepadam, czasami nie, zależy od nastroju prawda). I teraz oprócz istotnej kwestii dramatycznej w tym filmie, to ja byłam niesamowicie zaskoczona tym, jak ciekawe i zróżnicowane mogą być szalety miejskie, w tym przypadku w Tokio, bo tam dzieje się akcja filmu. Nie spodziewałam się też zupełnie usłyszeć piosenkę „House of the rising sun” po japońsku!